Historia Lednicy - Początki... Seria absolutnych cudów


Marcin Jakimowicz, Przewodnik Katolicki nr 19/2004

Ojciec Jan W. Góra OP opowiada o początkach spotkań lednickich

ojciec Jan Góra         Skąd wziął się pomysł, by ściągnąć nad Lednicę kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Ooo, tutaj zaczyna się seria absolutnych cudów. Mój przeor — poznaniak, oglądając film o naszym domu w Jamnej, rzucił mocnym słowem i zapytał: „Czemu to nie jest w Wielkopolsce?”. Ja mówię: „Bo w Małopolsce to inny człowiek, inni ludzie: serdeczni, życzliwi, skorzy do pomocy, a wy, poznaniacy, jesteście chłodni trochę”. Ale on tak okropnie się denerwował, że poszedłem do wojewody i powiedziałem: „Panie wojewodo: mój przeor nie wytrzymuje nerwowo, proszę mi dać jakąś ziemię”. Dał mi kilka pałaców.

         To nie było jednak to — śmierdziało PGR-em. Dawał dwa miliardy, potem aż do czterech doszedł... Niczego to jednak nie rozwiązało — sprawa stanęła w miejscu. Mówię: „Słuchaj stary, tu pomóc może tylko Matka Boska. Pomódlmy się, a ja na Mszy świętej powiem ludziom, że szukamy terenów dla Duszpasterstwa Akademickiego”. Po Mszy świętej podszedł do mnie chłop — były wiceminister i mówi, że nad Lednicą są dwadzieścia cztery hektary w rękach PGR-u i kosztują siedemset milionów. Spodobało mi się. Ludzie się ze mnie śmiali. Rozmawiałem z jednym biznesmenem — dyrektorem banku i mówię: „Kup mi pan to”, a on sobie kpił. Mówił, że mi się w głowie przewraca, że dzisiaj kler to się rozpaskudził... Mówię: „Kup pan to po dobroci”. „Nie i koniec. Siedemset milionów? Ojciec żartuje”. Mówię: „Wy swoim kobitom za większe sumy garsoniery i auta kupujecie. Kup pan to na Kościół, dla młodzieży”. „Nie, ojciec jest bezczelny”. Mówię: „Panie, pan jest mafioso, ja może troszkę mniejszy: daję panu czas do jutra, do dwunastej. Jak pan kupi — piszę do Papieża, jak pan nie kupi — też napiszę do Papieża”.

         Napisałem, że jest taka ziemia nad jeziorem Lednica — najstarszą chrzcielnicą Polski i Papież mi odpisał: „Niech cię Bóg błogosławi. Dobrze, że o tym myślisz, bo tertio millennio dla świata jest secundo millennio dla Polski. Niech cię Matka Boska ma w opiece”. Muszę zdradzić teraz jedną ważną rzecz: ja mam taki charyzmat (a mówię to w duchu wielkiej skromności), że

mnie się zawsze błogosławieństwo papieża na gotówkę przemienia.

         Jestem już tym tak zniewolony, że co spotkam człowieka, to mówię: „Witam kochanych sponsorów”. Jedni uciekają, a inni otwierają szeroko oczy i mówią: „Nawet nam do głowy to wcześniej nie przyszło”. List od Papieża dostałem w piątek, w niedzielę przeczytałem go ludziom i mówię: „Kochani, mamy błogosławieństwo samego Ojca Świętego, który napisał, że tok naszego myślenia jest dobry”. Długo nie czekałem — trzy dni. W środę siedzę sobie w duszpasterstwie, wchodzi taka drobnoziarnista kobiecina i mówi: „Przepraszam, jak się stąd wychodzi?”. A ja na to: „Proszę pani, z Kościoła to się nigdy nie wychodzi, tu zawsze się przychodzi”. A ona usiadła i siedzi. Nie wiedziałem, co z nią zrobić i dałem jej list papieski do czytania. Ona mówi, że nic nie rozumie. „Co, czytać pani nie umie? Widzi pani, że mam błogosławieństwo, a nie mam pieniędzy”. A ona na to: „A ja mam pieniądze, a nie mam błogosławieństwa”. To ja mam na takie chwile standard: „Czy mogę się z panią zaprzyjaźnić?”. Ona pyta się: „Ile mamy czasu na tę przyjaźń?”. Ja: „Niewiele”.

         Trzydzieści sześć godzin później podpisywaliśmy akt notarialny, że pani kupuje nam grunt nad jeziorem Lednica. Pytam się z ciekawości: „Niech mi pani powie, skąd pani ma pieniądze?”. A ona: „Nieee, wstydzę się”. Mówię: „Wal, pani, nikt nie słyszy. Zamykam oczy”. „Mam fabrykę...” „Czego?” „Majtek...”. Tak właśnie dostałem pole nad Lednicą za majtki.

         Napisałem do Papieża, że znów jego błogosławieństwo zamieniło mi się na gotówkę i pojechałem z kobieciną do Watykanu. Papież podszedł do niej i mówi (wskazując na mnie): „Pani się go nie boi?”. Ona: „Ani trochę!”. Przy okazji zaczęła cudownie zdrowieć jej córka, bardzo, bardzo ciężko chora...

         Pole już było. W Tertio millennio adveniente przeczytałem, że trzeba postawić bramę „większą niż dotychczasowa”, by wprowadzić przez nią ludzi w trzecie tysiąclecie. Pomyślałem: „Walimy bramę!”. Ale jaką? Myśleli zakonnicy, architekci, inżynierowie. Kolumny, nie kolumny... Stuknąłem się w głowę i mówię:

„Rybka, rybka musi być!”

         Dziewczyna narysowała rybę, ja latałem z nią jak wściekły. Hierarchowie mówili mi: „Po co ojciec tak lata? Pielgrzymkę i tak przygotowuje specjalna komisja. Komisja już jest, więc po co te wygłupy? Ojciec jest jedynie pionkiem, szeregowcem”. Ja myślałem sobie: „Komisja, nie komisja, a ja mam błogosławieństwo Ojca Świętego!”.

         Poleciałem do Rzymu i powiedziałem Papieżowi: „Jakie by to było piękne, gdyby Ojciec Święty wziął za rękę polską dziewczynę i polskiego chłopaka i przeprowadził ich przez bramę trzeciego tysiąclecia”. Papież mówi: „Chcę, bardzo tego pragnę”. To był obłęd. Jak tego dokonać? Zaczęło mi się to śnić po nocach...

         Uczyniłem wówczas bardzo prostą rzecz: pokochałem media. Załatwiłem, że każdy etap powstawania bramy był nagłośniony i ewangelicznie zinterpretowany. Brama zaczęła jechać z fabryki do Poznania bardzo długo, a stawiali ją jeszcze dłużej — każdą śrubkę kazałem filmować. Ciśnienie rosło. Z jednej strony wielka oficjalna komisja — z drugiej my: młodzież. I wtedy stała się rzecz niesłychana: zapalili się duszpasterze. Tysiące telefonów, listów... I tak się zaczęło.

         Znów wylądowałem w Rzymie. Dostałem od Papieża krzyż i dwumetrową świecę, a Ojciec Święty obiecał mi, że nadleci (nawet jeśli nie pozwolą mu wylądować). Mówiłem mu 13 maja na kolacji: „Opowiadają Ci Ojcze Święty, że helikopter nie może wylądować nad Lednicą. Jakież kłamstwo! Watykan ma czterdzieści cztery hektary, a ja mam dwadzieścia cztery! Kilkadziesiąt helikopterów się zmieści!”. Przeżyłem takie chwile, że

chciało mi się płakać:

         widziałem, jak Ojciec Święty bezradnie rozkładał ręce. Marzył o tym, by spotkać się z polską młodzieżą. Biskup Dziwisz — chcąc ratować sytuację — mówił do mnie: „Przenieś tę bramę do Poznania”. Nie wiedzieli, co mówią: myśleli, że to jest jakaś mała furteczka, a to jest przecież cała fabryka: czterdzieści metrów szerokości, piętnaście wysokości, stalowa konstrukcja na głębokich fundamentach warta półtora miliarda. Tego, co działo się nad Lednicą, nie da się opowiedzieć. Płakałem, gdy Papież nadleciał nad jezioro w koronie siedmiu helikopterów, a my — trzydzieści tysięcy młodych ludzi — rozbici jak wojsko na polach lednickich wybieraliśmy Chrystusa na trzecie tysiąclecie...

         Na każdym kroku cud. Dzwoni do mnie chłop z PGR Lednica. Mówi: My handlujemy „ziemniokami” i świniami. Nagle ktoś tu mówi, że jakaś ziemia dla młodzieży będzie, że Papież tu będzie, a my pijemy z chłopami wódkę i robimy tak zwaną refleksję. „Co jest grane?” — pyta. „Sam nie wiem — szczerze odpowiadam — sam nie wiem”.